Z tego, że Wikipedia nie jest zbyt wiarygodnym źródłem
wiedzy, zdają sobie sprawę chyba wszyscy, którzy musieli choć trochę postudiować.
Ale bywają sytuacje, kiedy mam ochotę odesłać niektórych po poradę do tej „cioci
Wikipedii”. I mówię to z całą powagą, na jaką mnie stać, pomimo tego, że samo
to określenie powagi nie posiada za grosz.
Każdemu zdarza się chociaż czasem pomyśleć: „co autor miał
na myśli?”. Można wtedy szukać odniesień filozoficznych, historycznych, czy
literackich – w zależności od naszej wiedzy, są one zrozumiałe lub też wymagają
poszperania tu i ówdzie („wujek Google” jakże pomocny). Ale nie zawsze brak
zrozumienia wynika z niewiedzy. Co, w takim razie, mam na myśli? Niechlujstwo w
przekładach książek.
Wiecie już, że uwielbiam czytać, a z wykształcenia jestem
filologiem. Uczęszczałam na zajęcia tłumaczeniowe i wiem, że dobre tłumaczenie
książki nie jest wcale prostą rzeczą. Raz, że musimy oddać sens oryginału, a
dwa, że wypadałoby wprowadzić do polskiej wersji trochę kunsztu literackiego,
bo jest to w końcu tłumaczenie literackie.
Autorzy są płodni, dzięki czemu rynek wydawniczy jest bardzo
bogaty. Dzięki temu tłumacze nie mogą narzekać na brak pracy. Ale! Robota „na
odczepnego” jest naprawdę irytująca! I mam tu na myśli irytację
czytelnika. Dlaczego? Właśnie przez niechlujstwo tłumaczenia, redakcji
stylistycznej i korekty końcowej. Naprawdę, jeśli co najmniej trzy osoby
sprawdzają i poprawiają jedną książkę, to można chyba oczekiwać, że w wersji
przekazanej do druku nie pojawią się już błędy. Tymczasem, odnoszę wrażenie, że
tą prestiżową niegdyś pracę, dostać może teraz każdy, kto zna język obcy. A nie
na tym rzecz polega.
Znajomość, znajomością, ale oprócz języka obcego, należy
znać doskonale swój język ojczysty i posiadać lekkie pióro. Pamiętam, jak w
czasie studiów wykładowcy zwracali nam szczególną uwagę na piękną stylistykę
języka polskiego oraz na obowiązek weryfikacji przekładanych informacji.
Oczywiście chodzi tu o znalezienie wiarygodnych źródeł, a nie „wklepanie” w
wyszukiwarkę internetową szukanej frazy i zawierzenie pierwszej lepszej
odpowiedzi. Zawód tłumacza stał się tym samym dla mnie jednoznaczny z
rzetelnością, dbałością o słowo pisane oraz z wyczuciem. Wyobraźcie sobie więc mój
niesmak, gdy z roku na rok, ilość uderzających mnie ze stronnic błędów, rośnie
w zatrważającym tempie.
Nie są to tylko błędy stylistyczne, czy gramatyczne. Chociaż
ostatnio aż poprosiłam moją mamę o przeczytanie jednego akapitu czytanej przez
mnie powieści. Uwierzcie mi, aż zwątpiłam, czy to tylko ja dostrzegam brak
logiki w tym fragmencie tekstu, czy naprawdę ktoś spartaczył robotę. Okazało
się, że niestety (a nie często mi się zdarza z tego nie cieszyć), ale miałam
rację. Coraz częściej pojawiają się zdania, które są zlepkiem kilku wersji
tłumaczenia tego samego zdania z oryginału. Każdy, kto choć trochę mówi w
języku obcym, jest świadomy, że każdą wypowiedź można różnie przetłumaczyć. Oto
przykład:
„Stała obok wysokiego ochroniarz, który został przysłany
przez biuro” lub „Stała obok wysokiego ochroniarza przysłanego przez biuro”, jeśli
tłumacz chciał zmienić zastosowaną na początku wersję, ale czegoś nie
dopatrzył, to możemy znaleźć taki oto niegramatyczny twór: „Stała obok
wysokiego ochroniarza, który został przysłanego przez biuro”.
Czy czytanie ze zrozumieniem tego, co się napisało, naprawdę
wymaga aż tak wiele zachodu? Nie wspomnę już o drobnych „literówkach”. Kolejny
aspekt: pisanie na wyczucie. Na szczęście brak weryfikacji informacji, w
porównaniu z niegramatycznymi tworami, zdarza się niezbyt często. Mam natomiast
ochotę polecić ich autorom nawet wspomnianą już wcześniej „ciocię Wikipedię”.
Skąd ta ironia? Natknęłam się niedawno na taką oto sytuację: autorka wspomina w
książce o dzieciakach słuchających muzyki Taylor Swift. Ja znam tą piosenkarkę.
Jeśli jednak nazwisko byłoby mi obce, to jako tłumacz, sprawdziłabym je. W
takich przypadkach „wujek Google” lub „ciocia Wikipedia” prawdę Ci powiedzą. A
co zrobił tłumacz? Imię Taylor jest również męskie, w związku z tym założył, że
ta śliczna przecież dziewczyna jest facetem! No uśmiałam się!
Inne niedociągnięcia? Brak konsekwencji w sagach. Przez
kilka tomów danego cyklu mamy do czynienia z bohaterami, których imiona, czy
przezwiska, potrafią dziwnie ewoluować. I tak np. w „Obcej” Diany Gabaldon,
główna bohaterka, w zależności od tomu, nazywana jest „Angolką”, „Angliszką”
lub „Sassenach”. Oczywiście wydawca nie ma obowiązku zatrudniać jednego tłumacza
do całego cyklu, ale z szacunku dla czytelnika, tłumacze mogliby pozostać wierni
pierwszej zastosowanej wersji, do której to przywykli fani powieści.
Niestety, niekompetencja staje się coraz powszechniejsza, a
pisaliśmy już o tym tutaj. Mam jednak nadzieję, że powrócimy do tego, co jest
istotne, czyli do jakości, a nie ilości. Bo, jako książkoholik, stwierdzam z
pełną odpowiedzialnością, że kupując książkę oczekuję jakości przekładu. Jeśli
zależałoby mi tylko i wyłącznie na zapoznaniu się z losami bohaterów i nie
przywiązywałabym wagi do poprawności polszczyzny, to nie kupowałabym książek.
Przecież w sieci aż roi się od amatorskich tłumaczeń wielu pozycji
wydawniczych. A, co muszę przyznać z pewną troską o tenże rynek w Polsce, są
one niejednokrotnie lepszej jakości, niż te serwowane nam w księgarniach. Skąd
się to bierze? Stąd, że tłumacze-amatorzy są pasjonatami danego autora i w
związku z tym przykładają ogromną wagę do dbałości o szczegóły. A diabeł tkwi
właśnie w nich!
Nie tracę jednak wiary ;)
Ewa
Witam. Całkowicie się zgadzam - wielokrotnie czytają wyławiam z tłumaczonych tekstów takie "perełki". I naprawdę nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Na razie - zaciskam zęby i czytam. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń