Każdy człowiek ma to, na co się odważy. Ograniczeniem jest brak wiary i wyobraźni.

poniedziałek, 7 września 2015

"Ciocia Wikipedia" - nawet ona czasem wskazana

Z tego, że Wikipedia nie jest zbyt wiarygodnym źródłem wiedzy, zdają sobie sprawę chyba wszyscy, którzy musieli choć trochę postudiować. Ale bywają sytuacje, kiedy mam ochotę odesłać niektórych po poradę do tej „cioci Wikipedii”. I mówię to z całą powagą, na jaką mnie stać, pomimo tego, że samo to określenie powagi nie posiada za grosz.




Każdemu zdarza się chociaż czasem pomyśleć: „co autor miał na myśli?”. Można wtedy szukać odniesień filozoficznych, historycznych, czy literackich – w zależności od naszej wiedzy, są one zrozumiałe lub też wymagają poszperania tu i ówdzie („wujek Google” jakże pomocny). Ale nie zawsze brak zrozumienia wynika z niewiedzy. Co, w takim razie, mam na myśli? Niechlujstwo w przekładach książek.

Wiecie już, że uwielbiam czytać, a z wykształcenia jestem filologiem. Uczęszczałam na zajęcia tłumaczeniowe i wiem, że dobre tłumaczenie książki nie jest wcale prostą rzeczą. Raz, że musimy oddać sens oryginału, a dwa, że wypadałoby wprowadzić do polskiej wersji trochę kunsztu literackiego, bo jest to w końcu tłumaczenie literackie.

Autorzy są płodni, dzięki czemu rynek wydawniczy jest bardzo bogaty. Dzięki temu tłumacze nie mogą narzekać na brak pracy. Ale! Robota „na odczepnego” jest naprawdę irytująca! I mam tu na myśli irytację czytelnika. Dlaczego? Właśnie przez niechlujstwo tłumaczenia, redakcji stylistycznej i korekty końcowej. Naprawdę, jeśli co najmniej trzy osoby sprawdzają i poprawiają jedną książkę, to można chyba oczekiwać, że w wersji przekazanej do druku nie pojawią się już błędy. Tymczasem, odnoszę wrażenie, że tą prestiżową niegdyś pracę, dostać może teraz każdy, kto zna język obcy. A nie na tym rzecz polega.

Znajomość, znajomością, ale oprócz języka obcego, należy znać doskonale swój język ojczysty i posiadać lekkie pióro. Pamiętam, jak w czasie studiów wykładowcy zwracali nam szczególną uwagę na piękną stylistykę języka polskiego oraz na obowiązek weryfikacji przekładanych informacji. Oczywiście chodzi tu o znalezienie wiarygodnych źródeł, a nie „wklepanie” w wyszukiwarkę internetową szukanej frazy i zawierzenie pierwszej lepszej odpowiedzi. Zawód tłumacza stał się tym samym dla mnie jednoznaczny z rzetelnością, dbałością o słowo pisane oraz z wyczuciem. Wyobraźcie sobie więc mój niesmak, gdy z roku na rok, ilość uderzających mnie ze stronnic błędów, rośnie w zatrważającym tempie.

Nie są to tylko błędy stylistyczne, czy gramatyczne. Chociaż ostatnio aż poprosiłam moją mamę o przeczytanie jednego akapitu czytanej przez mnie powieści. Uwierzcie mi, aż zwątpiłam, czy to tylko ja dostrzegam brak logiki w tym fragmencie tekstu, czy naprawdę ktoś spartaczył robotę. Okazało się, że niestety (a nie często mi się zdarza z tego nie cieszyć), ale miałam rację. Coraz częściej pojawiają się zdania, które są zlepkiem kilku wersji tłumaczenia tego samego zdania z oryginału. Każdy, kto choć trochę mówi w języku obcym, jest świadomy, że każdą wypowiedź można różnie przetłumaczyć. Oto przykład:

„Stała obok wysokiego ochroniarz, który został przysłany przez biuro” lub „Stała obok wysokiego ochroniarza przysłanego przez biuro”, jeśli tłumacz chciał zmienić zastosowaną na początku wersję, ale czegoś nie dopatrzył, to możemy znaleźć taki oto niegramatyczny twór: „Stała obok wysokiego ochroniarza, który został przysłanego przez biuro”.

Czy czytanie ze zrozumieniem tego, co się napisało, naprawdę wymaga aż tak wiele zachodu? Nie wspomnę już o drobnych „literówkach”. Kolejny aspekt: pisanie na wyczucie. Na szczęście brak weryfikacji informacji, w porównaniu z niegramatycznymi tworami, zdarza się niezbyt często. Mam natomiast ochotę polecić ich autorom nawet wspomnianą już wcześniej „ciocię Wikipedię”. Skąd ta ironia? Natknęłam się niedawno na taką oto sytuację: autorka wspomina w książce o dzieciakach słuchających muzyki Taylor Swift. Ja znam tą piosenkarkę. Jeśli jednak nazwisko byłoby mi obce, to jako tłumacz, sprawdziłabym je. W takich przypadkach „wujek Google” lub „ciocia Wikipedia” prawdę Ci powiedzą. A co zrobił tłumacz? Imię Taylor jest również męskie, w związku z tym założył, że ta śliczna przecież dziewczyna jest facetem! No uśmiałam się!

Inne niedociągnięcia? Brak konsekwencji w sagach. Przez kilka tomów danego cyklu mamy do czynienia z bohaterami, których imiona, czy przezwiska, potrafią dziwnie ewoluować. I tak np. w „Obcej” Diany Gabaldon, główna bohaterka, w zależności od tomu, nazywana jest „Angolką”, „Angliszką” lub „Sassenach”. Oczywiście wydawca nie ma obowiązku zatrudniać jednego tłumacza do całego cyklu, ale z szacunku dla czytelnika, tłumacze mogliby pozostać wierni pierwszej zastosowanej wersji, do której to przywykli fani powieści.

Niestety, niekompetencja staje się coraz powszechniejsza, a pisaliśmy już o tym tutaj. Mam jednak nadzieję, że powrócimy do tego, co jest istotne, czyli do jakości, a nie ilości. Bo, jako książkoholik, stwierdzam z pełną odpowiedzialnością, że kupując książkę oczekuję jakości przekładu. Jeśli zależałoby mi tylko i wyłącznie na zapoznaniu się z losami bohaterów i nie przywiązywałabym wagi do poprawności polszczyzny, to nie kupowałabym książek. Przecież w sieci aż roi się od amatorskich tłumaczeń wielu pozycji wydawniczych. A, co muszę przyznać z pewną troską o tenże rynek w Polsce, są one niejednokrotnie lepszej jakości, niż te serwowane nam w księgarniach. Skąd się to bierze? Stąd, że tłumacze-amatorzy są pasjonatami danego autora i w związku z tym przykładają ogromną wagę do dbałości o szczegóły. A diabeł tkwi właśnie w nich!

Nie tracę jednak wiary ;)


Ewa

1 komentarz:

  1. Witam. Całkowicie się zgadzam - wielokrotnie czytają wyławiam z tłumaczonych tekstów takie "perełki". I naprawdę nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Na razie - zaciskam zęby i czytam. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Dziękujemy za poświęcenie czasu na zapoznanie się z naszymi wpisami. Będziemy wdzięczni za każdy komentarz na ich temat.