Każdy chce dobrze wyglądać, czy się do tego przyznajemy, czy
nie. Niektórym nie wystarczy tylko dobry wygląd, przykładają również wagę do
zdrowego odżywiania się. Bo jak wiadomo – w zdrowym ciele, zdrowy duch. Ale nie
zamierzam pisać kolejnego artykułu o tym, co robić, aby zdrowiej żyć. O tym
można poczytać wszędzie. Więc o czym dzisiaj? A no o tych naszych
postanowieniach żywieniowych i o tym, co się z nimi dzieje w czasie wakacji.
Skąd ten temat? Lada chwila po raz kolejny w tym roku
wyjeżdżam służbowo, a że staram się na co dzień przestrzegać kilku zasad dotyczących
odżywiania się, to pojawi się mój odwieczny problem – jak to zrobić na
wyjeździe? Sama jestem typem podjadacza, więc wszelkiego rodzaju „bycie na
diecie” nigdy mi nie wychodziło. Oczywiście jestem w stanie przez kilka dni
stosować się do zaleceń danej diety, ale po jej zakończeniu zawsze wracam do
punktu wyjścia. I tak ma większość z nas. Bo sama dieta nie wystarczy. Dlatego postanowiłam,
jakiś już czas temu, zmienić trochę nawyki żywieniowe. Kiedy jestem w domu, to
nie ma problemu. Schody pojawiają się wtedy, gdy gdzieś wyjeżdżam, a że z uwagi
na moją pracę, wyjeżdżam często, to z przestrzeganiem pewnych rzeczy bywa
ciężko.
Chyba każdy, kto nie został obdarzony przez matkę naturę szybką
przemianą materii, a chce pozostać w swoim rozmiarze, zna kilka podstawowych
zaleceń: pij dużo wody, nie objadaj się wieczorem, jedz mało, ale regularnie,
ogranicz słodycze (zwłaszcza te kupne!), zastępuj niezdrowe dodatki lżejszym
odpowiednikiem, etc.. Sama staram się również ograniczać żywność przetworzoną,
czym budzę czasem zdziwienie otoczenia, ale cóż, każdy ma jakieś dziwactwa ;) Nie
powiem, że stosuję się do wszystkich znanych mi reguł, co to to nie. Ale
wypracowałam sobie pewne, nazwijmy to, „rytuały” i staram się ich trzymać.
Nie chciałabym Was zanudzić, ale może przybliżę trochę, co
takiego sobie wprowadziłam. Od razu dodam, że nie jestem dietetykiem i nie chcę
nikogo przekonywać do moich pomysłów. Zacznijmy od śniadania: placki. Brzmi
pysznie? Bo takie też jest – dla mnie. Sam przepis pochodzi z pewnej diety
opierającej się na produktach białkowych. Odkryłam go dzięki siostrze. Ja go
tylko trochę zmodyfikowałam. Z początku robiłam placki z płatków ryżowych, ale
zamieniłam je na jęczmienne, ponieważ mają więcej składników odżywczych. A oprócz
tego? Jajko, trochę stewi lub miodu, ziarna słonecznika i siemię lniane. Można
wkroić owoce. Smażymy bez, lub na odrobinie oleju. Do tego jogurt naturalny,
lub mus owocowy. Banalne, a jakie pyszne! Cukru nie używam – zamieniłam go na
stewię, albo na miód. Myślałam o ksylitolu, ale cena mnie odstrasza. Napoi
gazowanych i owocowych staram się nie pić, bo ilość chemii w składzie powoduje
u mnie gęsią skórkę. Jeśli już mam ochotę napić się czegoś innego niż woda, czy
herbata ziołowa, to wybieram soki 100 % (zdaję sobie sprawę, że tylko soki
świeżo wyciskane są bez dodatków, ale nie dajmy się zwariować), lub po prostu
domowej roboty sok z wodą. Jak napisałam - herbaty ziołowe, akurat uwielbiam
smak zielonej i czerwonej, więc jest to przyjemnością. Oprócz tego herbata z
pokrzywy, bo dobrze wpływa na włosy. A ostatnio odkryłam jeszcze czystka, który
usuwa wolne rodniki z organizmu. A może mi pomoże? Na pewno nie zaszkodzi. Co
jeszcze? Coś, za co krzyczałby każdy dietetyk. Nie jadam 5 posiłków dziennie.
Nie potrafię. Wolę nie jadać kolacji, w ogóle po 18 staram się nie jeść. A
jeśli jem obiad o godzinie 16, to nie zgłodnieję do 20. A o tej godzinie to dla
mnie zbyt późno, żeby jeść. Kolejnym moim założeniem, jest jedzenie żywności jak
najmniej przetworzonej. I tak wszystkie zupki chińskie, czy sosy z
torebki spotykają się z moją odmową. Kostki rosołowe również. Naprawdę wolę
poświęcić pół godziny więcej, żeby samodzielnie zrobić sos pieczarkowy, niż „zajadać”
się tą chemią z proszku. Jeszcze trochę, a zaczniemy świecić od tej tablicy Mendelejewa
w organizmie :) Gdy mogę, zamiast śmietany używam jogurtu, a jeśli mam ochotę
na jogurt owocowy, to staram się do jogurtu naturalnego dodać świeże owoce. Im
mniej coś jest przetworzone, tym lepiej.
Jest jeszcze jedna rzecz, którą wprowadziłam w zeszłym roku –
sok noni. Można nie wierzyć w jego pozytywny wpływ na organizm. Jestem
alergikiem i przez około osiem miesięcy w roku non stop mam alergię.
Do tego stopnia, że w niektórych okresach musiałam brać po 3 – 4 tabletki
dziennie plus coś na powstrzymanie kataru, a i tak objawy były tylko
załagodzone. A odkąd zaczęłam pić noni, moje objawy są dużo mniejsze. Ktoś może
stwierdzić, że to tylko efekt placebo i tak być może jest. Szczerze mówiąc,
dopóki moja alergia się zmniejsza, nic mnie nie przekona do zmiany zdania.
Nie powiem, że nie zdarzają mi się odstępstwa od tych zasad.
Oczywiście, że tak. Jestem tylko człowiekiem i to takim, który jest uzależniony
od słodyczy! Ale jak już coś jem, to staram się wziąć jak najmniej sztuczną
wersję. Czyli nie biorę paczkowanych ciastek z kremem. Wolę kawałek ciasta z
cukierni, albo zwykłe herbatniki. Bo uwielbiam jeść! I jest to dla mnie ogromna
przyjemność. Nie potrafiłabym się zmusić do czegoś, co mi nie smakuje. Może
właśnie dlatego udaje mi się przestrzegać tych moich reguł?
No dobrze… kiedy życie gładko się toczy, to nie jest to
rzeczą trudną, ale w czasie wyjazdów? Pewne przyzwyczajenia da się kontynuować,
ale co w przypadku, gdy to ktoś inny odpowiada za serwowane posiłki? Oczywiście,
jeśli mamy dosyć urozmaicone menu, to sami jesteśmy odpowiedzialni za nasz wybór
i za to, co wyląduje na naszym talerzu. Wtedy nie ma wymówki. Ale co w
przypadku, gdy nie ma stołu szwedzkiego, tylko każdy dostaje to samo? I kiedy serwują
nam sałatkę ze świeżych warzyw, ale (o zgrozo!) wymieszaną z toną majonezu? Do
tego wręcz ociekające tłuszczem kotlety? Jaki wybór mamy wtedy?
Jeśli spodziewacie się złotej rady, to Was rozczaruję. Sama
mam ten problem. Jeść, czy nie jeść? Oczywiście, jeśli nie zjem, pojawią się
pytania, a jeśli odpowiem na nie szczerze, to większość osób odpowie „nie
przesadzaj” lub „raz, nie zawsze”. Złotego środka niestety nie ma. Jeśli tylko mam
taką możliwość, to proszę panie kucharki lub kelnerki o małą modyfikację tego,
czego nie lubię, albo proszę o podanie dodatkowo innej wariacji danej potrawy.
Wiadomo jest, że nie ze wszystkim tak się da. Jeśli chodzi o sałatkę, to nie ma
problemu. Co do reszty, to wybór jest prosty: zjadam to, co mi odpowiada, albo
wybieram mniejsze zło. Ale naprawdę polecam zwrócić się do obsługi, jeśli jest
się miłym, to naprawdę wiele można załatwić. Moja podstawowa zasada na
wyjazdach: z kuchnią trzeba dobrze żyć! A reszta zależy od nas.
I tak to właśnie wygląda. Z pewnością każdy wyjazd, a
zwłaszcza wakacyjny, jest treningiem naszej silnej woli. No bo jak nie zamówić sobie
deseru, albo tego kebaba, wracając ze znajomymi w nocy do hotelu? Ale! Moi
drodzy, wakacje, wakacjami, ale jeśli będziemy na każdym kroku szukać wymówek,
to nigdy nie osiągniemy tego wymarzonego celu! I to nie tylko o jedzeniu mówię.
Tak jest ze wszystkim. Ciężko jest zacząć, trudno wytrwać, ale jak raz i drugi
nam się to uda i zaczniemy widzieć efekty naszych wyrzeczeń, to będzie to
jeszcze większą motywacją do dalszej pracy! I co z tego, że ktoś nie rozumie
mojego podejścia, nawet jeśli mu wytłumaczyłam? Nie musi, bo to wolny kraj i
każdy może robić to, na co ma ochotę.
Tak więc, czy to się tyczy motywacji do pracy, sprzątania
(tak, tak, jak to było w piosence: „przewróciło się, niech leży”), sportu, odżywiania
się, relacji z rodziną czy jeszcze innej dziedziny, warto coś postanowić i się
tego trzymać. A satysfakcja po każdym małym zwycięstwie będzie motywować do
jeszcze cięższej pracy! Bo bez pracy, nie ma kołaczy, a kołacze są pyszne, więc
do roboty!
Miłego urlopu Wam życzę
Ewa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękujemy za poświęcenie czasu na zapoznanie się z naszymi wpisami. Będziemy wdzięczni za każdy komentarz na ich temat.